Po wojnie w Auschwitz wciąż ginęli ludzie. Zadbali o to komuniści

Prawda o obozach, które funkcjonowały w Polsce po 1945 r., wciąż nie może przebić się do naszej świadomości historycznej. Dlaczego akurat ta zbrodnia stalinowska została całkowicie przemilczana? Warto przypomnieć o ofiarach i spytać, ilu zbrodniarzy uniknęło sprawiedliwości…
Po wojnie w Auschwitz wciąż ginęli ludzie. Zadbali o to komuniści

Między 1945 a 1950 rokiem w Polsce działało ponad dwieście obozów pracy przymusowej oraz obozów koncentracyjnych dla Niemców, Ukraińców, Łemków i Polaków. Wykorzystywano infrastrukturę nazistowską, porzuconą przez wycofujące się załogi niemieckie. Nie ma tu mowy o spontanicznej zemście ludności polskiej, nie chodzi także o tak zwane dzikie obozy – kawałki wiejskich pól otoczone drutem kolczastym, których – w akcie gniewu za nazizm – pilnowali chłopi.

Polskie obozy były doskonale zorganizowane i nadzorowane. Podlegały Ministerstwu Bezpieczeństwa Publicznego oraz Centralnemu Zarządowi Przemysłu Węglowego. Obozy ciągnęły się przez całą nową Polskę. To był system, o którym nigdy głośno w Polsce nie opowiedziano. Mimo że w prawie każdej książce o okresie stalinizmu figuruje nazwa: Wydział Więzień i Obozów MBP, nikomu nie przyszło dotąd do głowy spytać: jakich obozów?

Bezpieka zaadaptowała szereg podobozów Auschwitz. Po wojnie działał również osobny polski obóz w Oświęcimiu. Prycze w miejscach, gdzie dokonała się największa zbrodnia ludzkości, zapełniały się już kilka tygodni później nowymi więźniami – wrogami władzy ludowej.

Wzorcem dla nowej władzy był sowiecki system łagrów i pod względem umieralności więźniów, zwłaszcza na Górnym Śląsku, udało się Polakom dorównać radzieckiej machinie. Co ciekawe, rządzący Polską w latach 40. i 50. nie zatarli śladów po masakrach, masowych egzekucjach, torturach i uśmierceniu poprzez pracę ponad 60 tysięcy Niemców oraz obywateli innych narodowości, w tym Polaków – żołnierzy wyklętych. Wciąż żyją ofiary, świadkowie i oprawcy.

Witajcie w Świętochłowicach

Komendant polskiego obozu witał zganianych do Świętochłowic-Zgody Ślązaków słowami: „Auschwitz to była pestka przy tym, co wam tu przygotowałem”. Salomon Morel nie żartował, miał wyobraźnię. Osobiście mordował Ślązaków i Niemców. Tak długo bił ich drewnianą pałką, aż ich głowy zamieniały się w krwawą miazgę. Komendant wymyślił też piramidę: kazał kłaść się nagim ludziom jeden na drugim, aż stos sięgnie sufitu. Aby być pewnym, że ci na samym dole nie przeżyją, wchodził na wierzchołek i – jeśli miał wystarczająco dużo miejsca – tańczył kalinkę.

W aparacie bezpieczeństwa miał ksywkę Wariat. „Obdziera ludzi ze skóry” – taka fama krążyła po korytarzach katowickiego UB.

Na jego polecenie zwłoki zakopywało się w zbiorowych mogiłach lub paliło tuż za granicami obozu. W Świętochłowicach zdarzały się nawet akty kanibalizmu. Komendant Morel nigdy nie starał się im zapobiegać. Stawał przy stosach płonących zwłok i mówił, że zawsze lubił żar ogniska.

Narodziny wariata

Mieczysław Moczar, dowódca Morela z leśnej partyzantki AL, miał jak najlepsze zdanie o protegowanym. Uważał go za bitnego, odważnego. W walce Morel nigdy nie był zaskoczony, kiedy kończyła mu się amunicja: odwracał się ukryty za drzewem lub kawałkiem muru, zmieniał sprawnie magazynek, wracał do boju. Na polecenie komórki PPR jego oddział rozbił w Generalnym Gubernatorstwie kilkanaście niemieckich urzędów, kilkadziesiąt posterunków.

Kiedy Morel walczy w lesie, jego rodzice i brat ukrywają się w domu Józefa Tkaczyka w Grabowie. Za czterdzieści lat Tkaczyk zostanie Sprawiedliwym wśród Narodów Świata. Powie: to był mój obowiązek. Jednak w połowie 1943 roku matkę, ojca i brata Salomona znaleźli i zastrzelili granatowi policjanci. Po krótkiej naradzie postanowili Józefa Tkaczyka oszczędzić, zabierając mu wszystkie kosztowne rzeczy.

Kiedy Salomon dowiedział się o śmierci bliskich, zmienił się w maszynę do zabijania. Przewieszał mandolinę przez plecy, żeby oberwała tylko wtedy, kiedy pocisk przejdzie przez niego na wylot. Nie okazywał strachu. Z tysiąca wystrzelonych do niego pocisków tylko jeden rozdarł mu nogawkę spodni. Siadał z kolegami i stroił swój ulubiony instrument. Wtedy dostał ksywę Wariat. Od pełnych podziwu kolegów, z Moczarem na czele.

Z partyzantki trafił wprost do Urzędu Bezpieczeństwa. W lutym roku 1945 został komendantem podobozu KL Auschwitz Eintrachthütte – kompleksu zbudowanego w 1943 roku przez Niemców dla więźniów pracujących w pobliskich zakładach zbrojeniowych. Dwa lata później kompleks był w stanie idealnym. Morel miał do dyspozycji trzy hektary, na których stało siedem baraków, murowany budynek komendantury, mieszkania dla osiemdziesięcioosobowej załogi, karcer z lodowatą wodą i barak na zwłoki. W każdym z pomieszczeń dla więźniów zbudowano trzypoziomowe prycze. Całość otaczał drut kolczasty pod napięciem 10 000 V. Co 15 metrów postawiono reflektor. Cztery wieże – w czterech krańcach obozu. Przez środek przechodziło żwirowisko, które zwieńczał plac apelowy.

Nad bramą wejściową znajdował się napis „Arbeit macht frei”. Ocaleni pamiętają: Polacy go nie zdemontowali.

Relacja więźniarki

Niech pan mi powie, czy to jest jakaś relatywizacja? Jan Józef Lipski, ten z KOR-u, napisał, że rozliczanie większej winy niemieckiej nie unieważni mniejszej winy polskiej. Jak można nie pamiętać, okrywać tabu?” – pyta retorycznie Dorota Boreczek, była więźniarka Świętochłowic-Zgody. „Morel przywitał nas słowami: »Wy hitlerowskie k****, Oświęcim to było przedszkole w porównaniu z moim sanatorium«. W obozie były kobiety, dzieci, starsi mężczyźni – oni umierali najszybciej. Najpierw zaatakował głód i zimno. Szybciej niż tyfus. Błyskawicznie zniknęły wszystkie kępki trawy. Kobiety biegały z kijami po baraku i polowały na szczury. Zresztą te szczury były tłuste. Żywiły się do syta w tym baraku – trupiarni. Głodu się nie wytłumaczy, nikt, kto go tak naprawdę nie odczuł, nie zrozumie, do jakich czynów potrafi popychać.

Co dostawaliśmy? Prawie nic nie było przewidziane dla hitlerowskich k****. Nawet załoga miała ciężko. Kradła, kombinowała po wsiach. Nie będę mówić o objawach zagłodzenia u kobiet, o tym, że miesiączka ustaje, piersi znikają, twarz niby szlachetnieje. Powiem, jak po kilku miesiącach pobytu w obozie spotkałam Ernsta Zuga. Jego matka sprzątała u nas przed wojną. Ślązak, Polak, popierali Piłsudskiego. Stał więc Zug obok placu apelowego, pamiętam, ale jakby zupełnie bez sensu stał, patrzył przed siebie. Był przydzielony do komanda, które codziennie zabierało świeże trupy z baraku, ładowało na wóz i wiozło do lasu zakopać. Ciągnęli ten wóz jak konie. Potem kopali groby, wrzucali zwłoki do ziemi i zanim  przysypali niegaszonym wapnem, odcinali ostrymi kamieniami pośladki.

Polacy się odwracali, nie mogli patrzeć. Tak mówił Zug. Od razu zjadał, nie przynosił do obozu. A zaraz po głodzie było zimno. Chodziliśmy tygodniami w tych samych niepranych szmatach, w których przyszliśmy do Zgody. I pamiętam taką panią, która okazała mi serce. Nazywała się Ruth, imienia nie pamiętam. Miała koc. Zobaczyła, że się trzęsę, mówi: chodź do mnie. Wskoczyłam. Jakie to było uczucie. To ciepło. Ona się do mnie jeszcze przytuliła i tak spałyśmy. I nad ranem ciepło zaczęło niknąć. Jakby ktoś wyłączył zasilanie. Kiedy byłam już pewna, że nie żyje… wie pan, jaka była moja pierwsza myśl? Będę miała koc! Własny. A jak buchnęło na mnie ciepło z baraku, w którym gwałcili, to aż się zatrzymałam. I zaczęłam kalkulować. W otwartych drzwiach stał ktoś z załogi, patrzył, nie był zainteresowany i ja mu się wcale nie dziwię, miałam czternaście lat, wyglądałam na dziesięć, ważyłam niecałe 40 kilogramów.

Strażnikami byli wyłącznie Polacy. Jak przychodzili bić – a bili wszystkich mężczyzn – to pytali, ile ma spaść batów. Tyle, co lat miał Hitler? Jakiegoś powstańca śląskiego tak spytali, starszego mężczyznę. Często więźniowie musieli bić się nawzajem. Z pistoletem przystawionym do skroni. Takiemu Józefowi Wiesiołkowi kazali bić swojego ojca. Nie uderzył. Powiedział – a miał ze 12 lat – że ojca się nie bije. To mu strażnik zrobił podcinkę, znaczy – przewrócił na żwir, kazał się wypiąć, dał bat ojcu i mówi, że ojciec syna już chyba może. I ten ojciec płakał i bił, z pistoletem przystawionym do głowy. Lekarzem obozowym namaszczonym przez Morela był doktor Głombica. Nie, nie pamiętam imienia. Bestia to była. Pomagał chorym na tyfus, przecinając kozikiem tętnice udowe. Wyraźnie to lubił. Patrzył, jak słabnie ciśnienie wyrzucanej krwi. A przecież przed wojną był w Katowicach dobrze znanym cenionym pulmonologiem”.

Porządki Morela

UB do Zgody-Świętochłowic wysyłał Ślązaków, którzy przyjęli volkslistę, niektórych wprost z ulicy, bez sprawdzania. Ślązak to Foks [volksdeutsch – przyp. red.]. Jednak po Niesporków przyszli specjalnie jako do wrogów ludu – bogaczy, przedsiębiorców, ciemiężycieli robotników. Decydował klasizm. O to, że nie będą mogli wykonać ani jednego skutecznego gestu sprzeciwu podczas wywłaszczania, komuniści byli spokojni. Więźniów Zgody karmiono trzy razy dziennie. Rano – kubek czarnej kawy, na obiad trzy czwarte litra wodnistej zupy, a wieczorem – 300 g chleba. Łącznie – 400 kalorii. Franc Brachman, jeden z więźniów: „Kto nie mógł się porozumieć ze swoimi najbliższymi i nie dostawał żadnego dodatkowego jedzenia, w krótkim czasie umierał z głodu”. Salomon Morel ustanowił plan dnia: pobudka między piątą a szóstą – była to godzina na wyrzucanie zwłok zmarłych w nocy i uprzątnięcie ich przez komando. Apel – między szóstą a szóstą trzydzieści, w roli modlitwy pieśń „Kiedy ranne wstają zorze”, potem wyznaczenie garstki więźniów, którzy nadawali się do pracy w świętochłowickiej hucie. Reszta wracała do baraków.

Do latryn można było wychodzić tylko w dziesięcioosobowych grupach. W Zgodzie przebywało jednorazowo tysiąc trzysta osób, w tym wiele dzieci. W ciągu trzystu dni istnienia obozu – od lutego do listopada 1945 roku – zmarło ponad dwa tysiące osób. Morel osobiście podpisał tysiąc osiemset aktów zgonu i te dokumenty przetrwały w świętochłowickim Urzędzie Stanu Cywilnego. Gerhard Grushka, były więzień, napisał we wspomnieniach: „W obozie koncentracyjnym ZGODA faktycznie modlono się publicznie na placu apelowym każdego ranka i wieczora. »Do modlitwy« – brzmiała komenda. W wyprostowanej pozycji śpiewano potem pieśń kościelną, a milicjanci, wśród nich również mordercy z ubiegłej nocy, zdejmowali swoje rogatywki z głów, śpiewając donośnie razem z nami”.

Glos Zachodu

Obozy podległe MBP, zwłaszcza ten w Świętochłowicach-Zgodzie oraz Jaworznie, pełniły funkcję miejsc koncentracji Ślązaków, Niemców i innych wrogów ustroju. Z czasem zasiedlili je WiN-owcy, Ukraińcy i Łemkowie. Okrucieństwo nowej polskiej władzy zwróciło uwagę amerykańskiego Czerwonego Krzyża. Dyplomaci brytyjscy z Berlina napisali do Foreign Office w Londynie: „Obozy koncentracyjne nie zostały zlikwidowane, tylko przejęte przez nowych właścicieli. Najczęściej kierowane są przez polską milicję. W Świętochłowicach (Górny Śląsk) ci jeńcy, którzy nie zginęli jeszcze z głodu lub nie zostali pobici na śmierć, muszą noc w noc stać po szyję zanurzeni w wodzie, dopóki nie umrą”. Churchill z oburzeniem przemawiał w Izbie Gmin: „Ogromna ich (Niemców) liczba nie jest zupełnie brana pod uwagę. Nie jest rzeczą niemożliwą, że za żelazną kurtyną rozwija się tragedia na gigantyczną skalę”.

1990: śledztwo w sprawie Zgody

Kiedy rozwiązano obóz w Świętochłowicach, ci, którzy przeżyli dziewięć miesięcy, musieli podpisać dokument zobowiązujący ich do całkowitej dyskrecji. Jeden z więźniów w materiałach IPN dotyczących Zgody wspomina: „Od naszego przełożonego strażnika dowiedzieliśmy się w miesiącu październiku, że obóz na Zgodzie będzie zlikwidowany, a nawet już się go powoli likwiduje. Gdy zapytaliśmy, co będzie z tymi więźniami, odpowiedział, że część się wykatrupi, część choroba wykończy, a zresztą zobaczymy. Tu nie śmie być po obozie śladu”. Nie było go przez niemal pięćdziesiąt lat. Oddziałowa Komisja Badania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu w Katowicach zaczęła badać temat obozu w Świętochłowicach. W lutym 1990 roku ruszyły przesłuchania świadków. Natychmiast pojawiły się zeznania obciążające byłego komendanta, ale on nie planował uciekać. Kiedy po raz pierwszy stawił się przed Komisją w charakterze świadka, do gabinetu, w którym rozmawiał z prokuratorem, weszła z wezwaniem w ręku Dorota Boreczek.

– Pani wie, kto to jest? – pyta z zaskoczenia prokurator.– No naturalnie, to komendant obozu koncentracyjnego w Świętochłowicach-Zgodzie, Salomon Morel, który odpowiada osobiście lub pośrednio za śmierć wszystkich zmarłych więźniów.– Coś się tej pani pomyliło, podejrzewam zaburzenia psychiczne, w moim obozie panowały warunki sanatoryjne – odparł były komendant.

Jako świadek zeznał dodatkowo, że więźniowie go cenili, był przyzwoity i pomocny, „nigdy nie czuł potrzeby zemsty, jego obóz to była bajka”. Dodał, że może czasami zdarzało mu się zachować wobec kogoś agresywnie, ale był więźniem Auschwitz-Birkenau i przeżycia obozowe mogły odcisnąć na nim piętno. Spowodować, że czuł silniejszą potrzebę sprawiedliwości niż ci, którzy nie przeszli przez to piekło. Tymczasem partyzancki oddział Morela nigdy nawet nie zbliżył się do Auschwitz-Birkenau, a sam Morel nie był więźniem obozu. Stu wciąż żyjących więźniów Zgody zeznało to, czego nie mogło zapomnieć: tortury, głód, kanibalizm, druty pod napięciem. W lipcu 1992 roku ruszyło oficjalne śledztwo. Cztery lata później prokuratura postawiła Salomonowi Morelowi zarzut ludobójstwa. Po usłyszeniu oskarżenia Morel, któremu pozwolono zeznawać z wolnej stopy, natychmiast wyjechał. Dopiero w 2005 roku szef MSZ Adam Rotfeld zwrócił się z oficjalną prośbą do Izraela o ekstradycję oskarżonego, który był wówczas ścigany międzynarodowym listem gończym. Izrael prośbę odrzucił.

Morel, wciąż przekonany o tym, że został zaszczuty przez nową, żądną zemsty władzę, umarł w domu swojej siostry w Jafie 14 lutego 2007 roku.